O zwiedzeniu Rumunii myśleliśmy już od kilku lat. Pociąga nas „kraj wampirów”, jego historia, zabytki i oczywiście góry. Im więcej czytamy o tym państwie, tym chęć jego poznania jest większa. Wciąż panuje przekonanie, że Rumunia jest dzika, nieprzyjazna i niebezpieczna, mimo że przecież jest członkiem Unii Europejskiej od 2007 roku! Aż w końcu na dwa tygodnie przed planowanym urlopem, w lipcu 2017 roku, zapada decyzja: jedziemy! Spełnijmy marzenie, poznajmy gród Vlada Palownika i zaprzeczmy krzywdzącej opinii na temat tego państwa! I, jak się później okazuje, to jest jedna z najlepszych decyzji w naszym życiu!
PRZYSTANEK DRUGI – PRZEŁĘCZ PRZYSŁOP – część II
Drugi dzień rumuńskiej przygody witamy w Sapancie, skąd chcemy dojechać do przełęczy Prislop. Niby niedaleko, jedyne 120 kilometrów, ale po drodze tyle atrakcji (o czym piszemy tutaj), że nawet nie jesteśmy w połowie drogi, a południe już dawno za nami. Nic to jednak, bo w końcu mamy wakacje i nigdzie nam się nie spieszy. Dojedziemy dziś – fajnie. Nie dojedziemy – też fajnie!
Opuszczamy Budesti i wyruszamy w kierunku Barsany. Z samochodu podziwiamy wsie Maramureszu. Termometr wskazuje ponad 35 stopni, a po południu zapewne będzie jeszcze więcej. Kocham klimatyzację i mam gdzieś, że niezdrowa.
Placinta – kulinarny hit!
Placinta – kulinarny hit!
Nietrudno trafić do klasztoru w Barsanie, choć leży na skraju wsi. Przy drodze znajduje się duży parking. Po liczbie turystów widać, że to popularne miejsce, ale udaje nam się zaparkować. Przy parkingu jest kasa, kramiki z pamiątkami i jedzeniem. Oooo – jedzenie. Jesteśmy trochę głodni, więc pierwsze kroki kierujemy w stronę okienka z napisem „placinta”. Jeszcze nie wiemy, co to takiego, ale chyba dobre, bo kolejka spora. Mamy czas, ustawiamy się w ogonku. Placinta to placek z ciasta, które trochę przypomina nasze naleśniki , nadziewany na słodko (dżemem, powidłami) lub na słono (ser, szpinak, ziemniaki z kiszoną kapustą). Bierzemy po jednym z każdego rodzaju i… łooooo! To jest rewelacja!!!! Ciasto lekko słone, nadzienia dobrze doprawione, powidła domowe… Pomyślcie, jakie muszą być smaczne, skoro wcinamy je na ciepło w czterdziestostopniowym upale!! Tego dnia pokochaliśmy placinty i jedliśmy je, ilekroć nadarzyła się okazja 🙂
Klasztor w Barsanie
Tymczasem uszczęśliwieni dobrym jedzeniem ruszamy w górę schodkami do bramy wejściowej.
Po jej przekroczeniu naszym oczom ukazuje się piękny, niezwykle zadbany i tonący w kwiatach klasztorny kompleks. Najstarszym budynkiem jest cerkiew z 1720 roku pod wezwaniem Dwunastu Apostołów (jedna z ośmiu wpisanych na listę UNESCO) z zachwycającymi malowidłami i ikonostasem. Do momentu wybudowania cerkwi w Sapancie to właśnie tutejsza budowla mogła pochwalić się najwyższą wieżą (56 metrów). Wielkim zaskoczeniem dla nas jest fakt, że budowę zespołu klasztornego przy cerkwi rozpoczęto… w 1997 roku. Budowniczym udało się zachować tradycyjny styl marmaroskiej architektury, dzięki czemu kompleks stanowi całość. Oprócz cerkwi znajduje się tutaj także kaplica, studnia, budynki mieszkalne dla mniszek oraz muzeum, w którym zgromadzono bezcenne ikony, rękopisy i dzieła sztuki ludowej. A, i jeszcze niewielka hodowla pawi 🙂 Przez środek obiektu przepływa strumień, nad którym przewieszono urocze mostki. Spacer kamiennymi ścieżkami wśród budynków upstrzonych kwiatami jest dla nas czystą przyjemnością. Być może spędzilibyśmy w Barsanie więcej czasu, ale zaczynamy być lekko zmęczeni, a do Przysłopu jeszcze daleko. Dlatego żegnamy klasztor i znów ładujemy się do auta.
Witaj przygodo 😉
Drogą 17C dojeżdżamy do 18stki, która zaprowadzi nas na przełęcz. Planujemy, że w Borsy zrobimy niewielkie zakupy i potem już prosto do celu. No, tak prosto to nie będzie. Przede wszystkim spowalniają nas: wątpliwy stan drogi na niektórych odcinkach lub remonty na pozostałych. Sama Borsa jest architektonicznym potworkiem, nie zamierzamy tu zabawić więcej niż to konieczne. „To konieczne” okazuje się jednak dużo dłuższe, bo nad miastem przeszła burza i zepsuła prąd. Do żadnego marketu nie wejdziesz, bo drzwi nie działają. W mniejszych nie działają kasy. Ludzie sterczą na chodnikach i czekają. My też czekamy, ale nie zapowiada się na szybkie usunięcie awarii, więc bez zapasów ruszamy dalej. Może jakiś sklepik będzie czynny? Nie będzie. Ratuje nas stacja benzynowa OMV (moim zdaniem najlepsza sieć działająca w Rumunii, podobno austriacka), robimy zakupy z serii „z braku laku” i w opuszczamy to brzydkie miasto. Choć to jeszcze nie koniec „przygód”.
Powyżej Borsy
Remontowana droga wije się w górę, jedziemy dość wolno. Jeden pas jest już ślicznie wyasfaltowany, drugi (czyli nasz) to ubita podbudowa. Różnica poziomów – jakieś pół metra? (nie wiem ile, ale dużo). Przed nami kilka samochodów. I wszyscy ładujemy się na lewy pas, na ten śliczny, równiuteńki, nowiutki asfalcik. I tak sobie radośnie wszyscy jedziemy pod górkę aż z naprzeciwka pojawiają się samochody. I zaczyna się cyrk. Ci z góry krzyczą, ci przed nami też. Robi się zator, awantura wisi w powietrzu. Zjechać z asfaltu nie da rady, bo za wysoko nawet dla czołgu. Pobocza brak. Z przerażeniem obserwuję, jak dwa pierwsze auta próbują się minąć na tym wąskim pasku. Jak któryś spadnie, to utkniemy na dobre. Powolutku, pomalutku, jakimś cudem, NA CENTYMETRY dwa pierwsze auta się mijają. Wydaje mi się, że to wszystko trwa bardzo długo. Myślę, że może my też damy radę. Zresztą chyba nie ma innego wyjścia. Nadchodzi nasza kolej. Tomek składa lusterko, a ja otwieram drzwi i pilnuję prawej strony. „Za bardzo w prawo”, „teraz dobrze”, „zjeżdżasz”… Serio, do tej pory nie wiem, jak się udało. I zmęczyło mnie bardziej niż cały mijający dzień. Oczywiście następny taki odcinek cała nasza kawalkada pokonuje już po podbudowie 🙂
Przełęcz Prislop – nareszcie
Bardzo późnym popołudniem (lub wczesnym wieczorem – jak kto woli) docieramy w końcu na przełęcz Prislop, gdzie znajduje się schronisko Alpina (Cabana Alpina). Wśród polskich turystów obiekt ten, głównie za sprawą właścicielki, jest już podobno legendą. Lubią go i szanują. Ze wzajemnością. Warto przy okazji wspomnieć, że sama przełęcz leży w Karpatach Wschodnich na wysokości 1413 n.p.m. i oddziela Karpaty Marmaroskie od Gór Rodniańskich, Maramuresz od Bukowiny. Jest doskonałym miejscem wypadowym na piesze wycieczki, choć mało tu oznaczonych szlaków. Oprócz schroniska Alpina i kramów znajduje się tutaj także duży kościół i klasztor w rozbudowie. Widoki są zachwycające, choć klimat psują trochę rozstawione wszędzie maszyny budowlane, ale niczyja wina przecież. Remont się kiedyś skończy.
Parkujemy samochód i wchodzimy do środka. Wita nas gospodyni, Pani Marilena. Jesteśmy tutaj między innymi dlatego, że znajomi, którzy odwiedzili to miejsce rok wcześniej bardzo je chwalili. „Musicie tam jechać. Jest super”. Nic mi to nie mówiło. „Super” czyli co? To ja Wam powiem, co.
Po pierwsze – miejsce. Malownicze, piękne, zielone, naturalne. Po drugie – samo schronisko. Luksusów brak, ale jest klimat, pyszna kawa i ATMOSFERA. Po trzecie (ale najważniejsze) – ludzie. Obiekt prowadzi wspomniana przeze mnie Pani Marilena wraz ze swoim synem, Livio. Co to za kobieta! Otwarta, przyjazna, sympatyczna, szczera i dowcipna gaduła. Świetnie mówi po angielsku, Lubi Polaków, zna wiele polskich słów, których chętnie używa i doskonale się orientuje, co się u nas w kraju dzieje (nie tylko w kwestii polityki). Zna się na historii. Nie dziwię się, że jest lubiana i znana nie tylko w swoim własnym kraju.
Pogodowy armagedon na dobranoc
Cabana Alpina oferuje pokoje (około 60-70zł) oraz miejsce na niewielkim polu namiotowym (koło 20-25 zł). Pierwotny plan zakłada namiot, ale skoro można się przespać w łóżku, to wybieramy drugą opcję (jak się niedługo później okazało, był to bardzo dobry pomysł). Oprócz nas jest jeszcze rodzina z Polski, ale oni stacjonują na polu. Na powitanie Pani Marilena częstuje nas pysznym serem. Instalujemy się zatem w pokoju, a potem przy piwku kontemplujemy widoki. Pogoda zaczyna się psuć. Chmury robią się granatowe i niestety coraz szybciej płyną w naszą stronę. Zaczyna grzmieć i zrywa się wiatr. Nie wygląda to dobrze, więc marudzę o powrocie do pokoju. Zdążyliśmy w ostatniej chwili. Nie, nie przed deszczem. Przed gradem! Wielkości ping-ponga. Przez 5 lub 10 nad przełęczą przetaczał się taki armagedon, jakiego wcześniej nie widziałam. Jak dobrze, że jednak pokój, nie namiot… 🙂
Kasia
P.S. rozwiązanie zagadki Włochów szturmujących granicę poprzedniego dnia: otóż okazało się, że wielu Rumunów pracuje we Włoszech, pokupili sobie tam auta i wracali do domów na przerwę urlopową 🙂
Rumunia
Nie zaczynam dnia bez pysznej aromatycznej kawy. Wolny czas dzielę między książki, a podróże. Lubię odkrywać miejsca nieznane i wracać do znanych. Kocham zwierzęta.